Odpowiednie miejsce

Mężczyzna był krępej budowy ciała. Schludnie ubrany ale nie w garniturze. Marynarka  w piaskowym kolorze z zielonymi łatami na łokciach i do tego dobrze skrojone niebieskie dżinsy sprawiały, że mężczyzna wydawał się być nad wyraz elegancki. Waga jego w odniesieniu do wzrostu – na pewno ponad 180 cm w sumie dawały dosyć atrakcyjny i elegancki wygląd. Nie musiał niczym nadrabiać mimo to i tak miał to coś, urok osobisty trudny lub wręcz niemożliwy do zdefiniowania. Gdy się na niego patrzyło człowiekowi robiło się jakoś lżej na duszy. Oczy miał pełne ciepła, powieki lekko opadające a usta wiecznie w lekkim uśmiechu. Gdy się denerwował (a sytuacje zdarzały się dosyć często) zachowywał stoicki spokój. Uśmiech niby znikał z twarzy jednak ciepło i spokój nadal od niego biło niczym światło halogenu. Woźniak i wspólnicy. Tak nazywała się kancelaria prawna, która spostrzegł idąc wzdłuż ulicy w centrum miasta. Był już w dwóch innych. Żadna z nich nie wydawała się być ta właściwa. Zastanawiał się dlaczego i w zasadzie to nic nic mu nie przychodziło do głowy. W jednej z nich opatrzonej szyldem “Stalmach & Stalmach” – Kancelaria Adwokatów mieszczącej się w wykwintnej kamienicy wzdłuż jednej z najbardziej obleganych ulic jego prawie milionowego miasta nie przyjęto go dobrze. Co to oznaczało? Gdy wszedł za próg kancelarii nikt go nie powitał. Sam przechadzał się po znajdujących się tam kilku pokojach, w których dostrzegł młodych ludzi wpatrzonych a to w monitory komputerów a to znów w jakieś pisma urzędowe, których treści siła rzeczy dostrzec nie potrafił. Jego wzrok nie należał już do najlepszych. 46 lat wcale niełatwego życia zrobiło swoje. W końcu wyszła jakaś Pani w średnim wieku oznajmiając po chwili rozmowy, że żadnego z szefów niestety nie ma i musi się umówić na konkretna godzinę w konkretny dzień po czym zapytała czy go wpisać na listę spotkań. Odmówił. Sam się odezwie – wiedział już jednak, że tego nie zrobi. Sprawa była bardzo poważna dlatego szukał kogoś wyjątkowego. Druga z kancelarii może i przyjęła by go ciepło tak jak sobie to wcześniej wyobrażał ale niestety znów poza Panią obsługująca biuro i pustych białych ścian plus jednej skórzanej kanapy – nie zastał nic więcej. Stąd wyszedł szybciej jak wszedł. Nie chciał nawet tłumaczyć ani o cokolwiek pytać. Nawet nie zapamiętał nazwy owej kancelarii. Nie było tam nic co chociażby na kilka sekund przyciągnęło jego uwagę.
I była ta trzecia – a w zasadzie pierwsza i ostatnia. Nie było skórzanych kanap, foteli, ciężkich mebli. Raczej jasno i nowocześnie. Subtelna cisza z radiem w tle doskonale pasowała do tego miejsca pomimo, iż kancelaria znajdowała się w budynku mieszkalnym. Znajdowała się na parterze. Tak – nie w odrestaurowanej zabytkowej kamienicy. Pomimo to – jego wzrok od razu po przejściu przez próg został skierowany na śnieżnobiałe ściany. Nie były to ściany puste, bez duszy, bez charakteru i wyrazu, bez tożsamości. To co je zdobiło – przykułoby wzrok niemalże każdego kto trafiłby tutaj nawet z przypadku. Były to dziwne rysunki. Kilka w czerni i kilka w kolorze. Od razu przypomniały mu się chłopięce lata. Lata dzieciństwa, w którym zaczytywał się w historiach obrazkowych. Podszedł dość niepewnym krokiem w stronę rysunków. Musiał zbliżyć się mocniej by ujrzeć podpisy autorów tych jakże niezwykłych prac. Na jednej z nich zobaczył człowieka nietoperza – któż nie znałby Batmana. Miał dziwną minę – nie do opisania – jakby grymas. Najważniejsze było to co go tak urzekło – jego poza. Popiersie z widocznymi dłońmi jakby proszącymi aby go wypuścić z tego niewidzialnego, zamkniętego świata. Przez chwilę zdawało mu się, że stoi obok niego i że jest za niego odpowiedzialny. W dolnym rogu podpis – gedeon’17. Całość wykonana przedziwnymi technikami włącznie z prawdziwym plastrem na rany przytkniętym prosto na lewy policzek bohatera ilustracji.
Były inne – wspomniane czarno – białe strony niczym wyjęte jak za sprawa czarów z komiksów, w którychś lata gwiezdne temu się zaczytywał. Był Conan Cymeryjczyk – bezwzględny ale o dobrym sercu dla poczciwych ludzi potężnie zbudowany barbarzyńca. Wszystko wykonane z kolei jakaś niewyszukana technika z użyciem tuszu na ołówku sygnowane nazwiskiem Villagran. Były też inne plansze komiksowe. Nie sposób ich wymieniać albowiem wszystkie były niezwykłe i trzeba byłoby opisać dokładnie każdą a było ich 9 – wkomponowane w różnych zdawałoby się pozornie przypadkowych miejscach. Z autorów był Daniel Grzeszkiewicz i jego człowiek w puszce – historia jakby autobiograficzna. Puszka to więzienie, to cela … Boris Vallejo, Tadeusz Baranowski, Janusz Christa, Anna Szymborska, Chris Batista czy Eddy Barrows. Niektóre nazwiska coś mu mówiły ale rzecz jasna nie wszystkie. To nie miało jednak żadnego znaczenia – były urzekające i tyle. Poczuł dreszcz na plecach. A one? One zdobiły wspomniane śnieżnobiałe ściany w sposób abstrakcyjny. Nie były to zwykłe obrazy. Ten kto wieszał je na ścianie musiał mieć duszę. Musiał być wrażliwy na sztukę. Musiał poznać swoje Ja. Nie był szarym człowiekiem bez pasji i zaangażowania. Mężczyzna już wiedział… To było TO miejsce, którego szukał. Teraz wystarczyło już tylko przedstawić sprawę, z która Prezes tu się zjawił …
Przez przypadek…

autor: Patryk W.